1. Szkatułka, 2. Obywatel świata , 3. Jestem z Polski!, 4. Nasi skrzydlaci sąsiedzi, 5. Niebieski odcień bieli
Angieszka Steur (30 lat z Wałbrzycha) zdobyła we wrześniu 2008 r. wyróżnienie w konkursie Marszałka Senatu RP pt. “Polacy na ścieżkach świata – blaski i cienie emigracji” za pracę “Z pamiętnika Polki na emigracji: Kilka dni z wielu”. Był to jej debiut literacki.
1.
Szkatułka
Za ojczyzną można tęsknić na różne sposoby. Można tęsknić cały czas, lub od czasu do czasu. Po obejrzeniu wiadomości lub jakiegoś program publicystycznego, można tęsknić mniej. Gdy się zostanie potraktowanym jak obywatel drugiej kategorii, można tęsknić trochę bardziej. Jednak zawsze tęskni się za czymś innym. Gdy zostaje się tutaj na Boże Narodzenie, tęskni się jeszcze bardziej, gdy dowiaduję się przez telefon, że mój młodszy brat zostanie ojcem, wtedy już się ryczy.
Tęskniąc za tym samym, można tęsknić za różnymi aspektami tego czegoś. Każdy wybiera to, co najważniejsze. Można tęsknić za ludźmi, za miejscami lub za przedmiotami. Można tęsknić za tylko jedną z tych rzeczy, lub za wszystkimi naraz. Jednak ta tęsknota jest wyjątkowa, bo odległość pokazuje, co tak naprawdę jest ważne i co jest szczególne. Tęskniąc ważne jest też, dlaczego się wyjechało, jaki jest powód wędrówki. To, co się odkryje, może być zadziwiające. Ten rodzaj melancholii jest jak szkatułka, do której chowa się najcenniejsze skarby, które wcale nie muszą być cenne. Wkłada się do niej to, czego najbardziej brakuje. Nie wkładając tam wszystkiego zapomina się o tym, co smutne. Nie pamięta się ponurych ulic, drobnych pijaczków i dzieci, które na ciepły posiłek mogą liczyć tylko w szkole.
Do szkatułki wkłada się guzik z sukienki komunijnej, pierścionek zaręczynowy rodziców a czasem zeszyt do języka polskiego z podstawówki, z wypracowaniem na temat: co autor miał na myśli… . No i jeszcze sporo rad, od mamy – bo przecież trzeba wiedzieć jak zrobić prawdziwy bigos, od taty – bo trzeba wiedzieć jak sobie poradzić z wrednym komputerem i jeszcze te od cioci – bo trzeba wiedzieć, jakie zioła są najlepsze na kłopoty żołądkowe.
Tak właśnie jest z tęsknotą, ważne są drobiazgi. Po jakimś czasie tęsknota za mamą, to tęsknota za ciepłem jej rąk, za jej obecnością w zapachu ciasta. Tata, to siła głosu i wiara, że nawet Mont Everest nie jest dla mnie za wysoki. Tęskni się za miejscami, ale tak naprawdę brakuje szumu wody w Sole, spadającej z małego wodospadu i tych ryb, które usiłowały płynąć w górę rzeki, ale udawało się to tylko najsilniejszym. Lasy to zapach mchu i smak rozgniatanych na języku jagód. Góry to chłodny wiatr na policzkach, a morze, bo tutaj trochę podobne, pachnie tysiącem smażalni ryb. Brakuje zapachu chleba i jeszcze tej sąsiadki, która zawsze umiała powiedzieć coś takiego, że potem człowiek myślał i myślał. Nowe miejsce jest piękne, jest dom, mąż, który jest moim księciem z bajki. Są dzieci, które gdy widzą, że płaczę mówią: „mama ty jesteś najlepsza na świecie”. Żyje się dniem dzisiejszym i nie zagląda się do skarbów, bo przecież nie można wciąż patrzeć za siebie. Jednak trzeba mieć tę szkatułkę. Ja ją mam i dzięki niej potrafię tu być sobą.
Czasem coś przemycę. W ogródku za domem mam krzak bzu z Polski, a jego maleńkie białe kwiatuszki chyba też tęsknią, bo tylko kilka i takie malutkie, ale przekonam go, że tu jest jego dom. Mam też wisienki, co wiosnę pożerane przez ptaki, zanim ja zdążę w nich odnaleźć smak Polski. W garażu mam schowany zapas ogórków kiszonych. Szwagier ciągle pyta: „a na co wam to”.
Pan J., Holender, którego żona jest z Polski. Opowiadał mi, że gdy jadą tam na wakacje, zaraz po przekroczeniu granicy, ona każe mu, na pierwszej stacji benzynowej, zatrzymać samochód. Zatrzymują się, ona wysiada i głęboko oddycha. Nic więcej, po prostu pozwala by polski tlen wypełnił jej płuca. Przecież znów oddycha polskim powietrzem.
W czasie ostatniego pobytu w Polsce, mama poprosiła, abym kupiła chleb. Weszłam do piekarni i wtedy poczułam to. Ekspedientka patrzyła na mnie trochę dziwnie, gdy ze łzami w oczach prosiłam o dwa bochenki, krojonego, wiejskiego. To było to, to co mam w mojej szkatułce, zapach polskiego chleba, coś tak przerażająco zwykłego a całkiem niezwykłego.
Holandia jest piękna, tutaj jest mój dom i to jest cudowne, jestem jednak przekonana, że jest ona znacznie piękniejsza, właśnie dzięki zawartości mojej szkatułki.
2.
Obywatel świata
We współczesnym świecie granice między wieloma państwami powoli zacierają się i tracą znaczenie. Przynajmniej czasem można odnieść właśnie takie wrażenie. Mówi się o globalizacji, a ludzie zaczynają nazywać siebie obywatelami świata. Człowiek w ciągu jednego tygodnia może odwiedzić wszystkie kontynenty. Wyczyn Phileasa Fogga, bohatera książki „W 80 dni dookoła świata”, już nikogo nie zachwyca. Dziś ktoś, kto ma wystarczającą ilość środków finansowych, potrafi bez większych problemów powtórzyć jego wyczyn.
Teraz nie mówi się emigrant, mówi się Europejczyk. To ktoś, kto emigruje w granicach naszego kontynentu. Obywatel świata jedzie dalej.
Co to wszystko znaczy z punktu widzenia zwykłego człowieka? Kim się tak naprawdę jest, gdy się jest obywatelem świata? Jaką granicę trzeba przekroczyć, aby się nim stać? Kim ja jestem? Polką – na pewno, ale przecież już prawie jedną trzecią mojego życia mieszkam w Holandii, więc coś holenderskiego chyba przeniknęło do mojego ducha. Kraj Tulipanów na pewno mnie zmienił. Dwa kraje to znacznie mniej niż świat. W takim razie jestem Europejką.
Obywatel świata musi być w domu wszędzie, gdzie się znajdzie. Ja znalazłam się jeszcze w zbyt niewielu miejscach. Jednak, czy jeśli wszędzie jest się w domu, ten dom w ogóle gdziekolwiek istnieje? Czy cały świat może być domem? Są ludzie, którzy bez wahania odpowiedzą – tak.
Czasem wydaje mi się jednak, że taki obywatel świata jest podobny do okrętu z kotwicą na odrobinę za krótkim łańcuchu. Pływa po różnych morzach i oceanach, ale nigdzie nie potrafi się zatrzymać, choćby na chwilę. Kotwica nie potrafi dosięgnąć dna, które jest gdzieś tam, być może w głębi, tam gdzie jest już całkiem ciemno, ale jest. Czy to zatrzymanie się nie tworzy właśnie domu? Przecież dom to miejsce, do którego się wraca. Wraca się wieczorem z pracy, zamyka się za sobą drzwi, a za nimi zostają niemili koledzy, sterty papierów, czasem wredny szef. Wraca się nad ranem z przyjęcia urodzinowego znajomej, która przez cały wieczór nie chce zdradzić, ile świeczek powinno być na torcie. Wraca się z wakacji, z odległego słonecznego miejsca, a mimo strug deszczu odczuwa się coś bardzo przyjemnego. To jak uczucie, gdy w końcu można położyć się we własnym łóżku, a wyjątkowość tego polega na tym, że to łóżko jest tylko jedno. Co się czuje, gdy tych łóżek jest 6, 7 albo jeszcze więcej? Wtedy traci się już to uczucie układania głowy na tej jednej poduszce. Jeśli się ma tyle domów, jak można zaszyć się przed światem. W domu człowiek chowa się przed nim, ale jeśli ten świat jest domem, nie można się już przed nim schować. Być może wtedy nie trzeba tego robić. Kim jest ktoś, kto nie potrzebuje jednego, stałego adresu, jedynego łóżka i poduszki? Janina Brzozowska w jednym ze swoich wierszy napisała, że: Jeśli masz czyjeś serce, masz dom – na każdym miejscu, na którym staniesz. Może to właśnie jest odpowiedź.
Na świecie istnieje jeszcze wiele granic wyraźnie zaakcentowanych, widać, że coś się zaczyna i coś się kończy. Co raz więcej jest jednak takich, które powoli się zacierają, jeszcze coś jest, ale bardziej wspomnieniem niż wypowiedzią w czasie teraźniejszym. Nie widać, że jest się gdzieś indziej, bo „gdzieś indziej” już nie istnieje. Jest się po prostu „tutaj”.
Tak naprawdę obywateli świata jest niewielu. Większość ludzi pozostaje jednak Polakami, Holendrami, Irlandczykami… . Czują potrzebę zarzucenia kotwicy, zapuszczenia korzeni.
3.
Jestem z Polski!
Ktoś, kto pochodzi z Polski, powiedział mi dziś, że na pytanie skąd jest, odpowiada, że z Europy Wschodniej, bo wstydzi się powiedzieć prawdę. Nie ma odwagi przyznać się, w jakim kraju się urodził, bo stamtąd są tylko pijacy, kryminaliści i dorobkiewicze. Najpierw zrobiło mi się smutno, a potem się wściekłam. Jeśli będziemy się wstydzić naszego pochodzenia, nikt nas nie będzie szanował. Tym wstydem będziemy udowadniać prawdziwość negatywnych opinii.
Ja pochodzę z Polski!
Starałam się wyrzucić z głowy te rozważania, bo musiałam, zanim dzieci wrócą ze szkoły, spędzić trochę czasu, rozgryzając zagadki polskiej gramatyki. Chciałam przygotować się do kolejnych zajęć na uniwersytecie i potrzebowałam dowiedzieć się, dlaczego rzeczowniki odmieniane przez przypadki przybierają właśnie taką formę, a nie inną? Wyciągnęłam wszystkie książki do gramatyki, jakie mam i zaczęłam szukać odpowiedzi. Na chwilę stałam się gramatycznym detektywem.
Pan Doroszewski udzielił mi wielu odpowiedzi, znalazłam też coś u profesora Bralczyka.
W pewnym momencie, w ręce wpadła mi książeczka z podartą okładką, „Język polski” Mieczysława Pęcharskiego. Tak pamiętam ją, przechodzi w mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie. To książka, z której uczył się jeszcze mój dziadek. Druga wojna światowa przerwała jego edukację. Maturę mógł zdawać dopiero, gdy skończył się ten koszmar. Zaczęłam przeglądać strony. Zabawne, że dopiero teraz zauważyłam notatki pisane na marginesach. Notatki, nawet nie, to po prostu zapiski tego, czego dziadek miał się nauczyć na kolejną lekcję. Wyobraziłam go sobie, jako młodego chłopaka, siedzącego nad tą książką i uczącego się odmiany przez przypadki. Ciekawe, co myślał? Jak się myśli o języku i jak się go uczy, gdy trzeba było w jego obronie strzelać, za który walczyło się z wrogiem i za który się cierpiało? Jak się uczy języka, który kosztował kulę w udzie i pieszą wędrówkę z Syberii do kraju? Jak czuję się chłopak, który zasiada do książki, gdy jeszcze kilka miesięcy temu szedł z karabinem na ramieniu, pełen nadziei i obaw? Wracał do domu, ale nie wiedział, co go w tym domu czeka. Nie wiedział, kto żyje, a kto już odszedł. Nie mogę o to zapytać dziadka, zmarł wiele lat temu. Poszedł na spacer do lasu, zmęczył się, usiadł pod drzewem i tak po prostu od nas odszedł. Spokojnie zasnął wśród drzew, na ściółce nagrzanej sierpniowym słońcem.
Dziadku, nigdy nie będę się wstydzić, że pochodzę z kraju, za który Ty walczyłeś, za który przelewałeś krew! Za który Twoi koledzy ginęli. Nie wstydzę się!
JA POCHODZĘ Z POLSKI!
4.
Nasi skrzydlaci sąsiedzi
To, że nie jesteśmy jedynymi mieszkańcami naszego domu, odkryliśmy wiosną ubiegłego roku. Najpierw nie wiedzieliśmy, co oznaczają te dziwne odgłosy z poddasza. Nie było to chrobotanie, więc myszami się nie martwiliśmy. Jednak coś żywego z pewnością, gdzieś tam się zagościło. Wyraźnie tuptanie małych łapek trochę nas niepokoiło. Zastanawialiśmy się, jakie jeszcze szkodniki mogą zamieszkać na strychu. W marcu poznaliśmy odpowiedź. To po rynnie tuptały łapki pary kosów. Ptaki rozgościły się, nie na strychu, a właśnie w przestrzeni miedzy rynną i dachówkami.
W słoneczne, sobotnie rano, usłyszeliśmy cichutkie głosy piskląt. Wydało nam się, jakby wiosna przyszła do nas bardziej, jakby osobiście weszła do naszego domu. W ogrodzie zadzieraliśmy głowy, starając się coś zobaczyć. Dwa małe czarne ptaki o pomarańczowych dziobach, zaczęły ciężką pracę. Pisklęta domagały się pożywienia. Rodzice latali całymi dniami, tam i z powrotem, starając się zamknąć małe dzióbki. Pisk z czasem się zmieniał, stawał się mocniejszy, silniejszy i bardziej stanowczy. Cichł na chwilę, by znów wybuchnąć jakby ze zdwojoną siłą. Rodzice nie ustawali w wysiłkach. Co jakiś czas, któreś z nich przysiadywało w bezpiecznej odległości od gniazda i z uwagą rozglądało się wokół. Gotowe bronić młodych przed każdym, potencjalnym zagrożeniem. Na szczęście pod naszym dachem pisklęta były bezpieczne. My w sobotnie i niedzielne ranki, pozwalając sobie na lenistwo, wsłuchiwaliśmy się w muzykę tych maleństw i zastanawialiśmy się, kiedy wylecą z gniazda? kiedy zaczną swoje dorosłe życie?
W ciepły majowy dzień, najpierw wyleciał jeden, potem drugi i kolejny. Rodzice krążyli ponad dachem pilnując, by żaden inny ptak nie zakłócił pierwszego dnia dorosłości ich dzieci. Przyszła kolej na ostatniego ptaszka. Odważnie wyleciał z gniazda, ale jego lot był niepewny. Nagle zakołysał się w powietrzu, machnął jeszcze dwa razy skrzydełkami i runął w dół. Spadł na kamienną ścieżkę w naszym ogrodzie. Już się nie poruszył. Z ciężkim sercem uprzątnęliśmy, to co pozostało po próbie wzbicia się w chmury. Rodzice jeszcze kilka godzin latali między dachem i drzewami nawołując swoje czwarte pisklę. Nie chcieliśmy tego słuchać. Świadomość, że wiemy więcej, była bardzo przykra.
Minął rok i znów usłyszeliśmy tupot małych łapek. Nasi „sąsiedzi” wrócili z dalekich krajów. Teraz sprzątają stare gniazdo i zakładają nowe. Wiemy, że i w tym roku wiosna przyjdzie do nas z piskiem młodych ptaków. Mam tylko nadzieję, że tym razem wszystkie wyfruną wysoko, tak wysoko, że zniknął nam z oczu w promieniach majowego słońca.
5.
Niebieski odcień bieli
Czy wiecie, jak pachnie zima? jak się zimę czuje? jak smakuje zima? To uczucie delikatnego szczypania na policzkach i ten zapach zmarzniętej ziemi, który unosi się w powietrzu. To śnieg skrzypiący pod butami. To oddech, tak całkiem widzialny, mieszający się ze spadającymi z nieba śnieżynkami. Śnieżynki powoli topniejące na grzywce wystającej spod czapki. Zima w Polsce, to łezki spływające po policzkach, i diamentami spadające na ziemię, bo taki mroźny wiatr. Zima to śnieg!
Cały czas myślałam, że muszę wykroić choćby tydzień i teraz pojechać z dziećmi do Polski. W Holandii, gdy dzieci już chodzą do szkoły, aby wyjechać i nie zadrzeć z prawem trzeba czekać na wakacje. W lutym są wakacje krokusowe. W Polsce jest zima, pada śnieg. Jedziemy!
Pakuję walizkę, kupuję pudło „stroopwafels”, bo bez nich nie ma, co się pokazywać w Polsce. Jedziemy, po 10 minutach w aucie syn pyta, czy już jesteśmy w Niemczech. Uśmiechamy się i tłumaczymy, że jeszcze nie. Godziny mijają, dzieci śpią, a wokół już dawno zrobiło się ciemno. Około północy jesteśmy na granicy. Nie ma nikogo, jest trochę dziwne. W ciemności dostrzegamy auto straży granicznej, czy ktoś w nim jest, nie wiemy. My nie interesujemy się nimi a oni widać nie przejmują się naszą obecnością.
Na granicy przywitał nas biały kolega. Utęskniony przyjaciel zimy, śnieg. Najpierw jakby trochę nieśmiało pojawił się na poboczu, ale z każdym kolejnym kilometrem jest go więcej. Około pierwszej nad ranem zaczynają z nieba spadać niekończące się ilości białych gwiazdek. Dojeżdżając pod dom moich rodziców widzimy już, że wszystko jest biało granatowe. Przecież śnieg w nocy jest bardziej niebieski niż biały, a i śnieżna noc nie jest tak do końca czarna.
Rano dzieci najpierw przez okno, a potem już na swoich policzkach odkrywają inny świat. Wszystko jest białe. Wygląda jakby świat zrezygnował z innych kolorów. Mimo, że bez koloru, znacznie weselszy. Śnieg przykrył to, co smutne. Nie widać odrapanych domów, nie widać ponurych ulic a dziury w drogach zgrabnie przykryła puchowa kołdra. Dzieciaki biegają po śniegu szukając miejsc, gdzie jest najgłębszy, są zachwycone. Kładą się na ziemi i wołają „ mama patrz, jakie ładne aniołki”. Machają rekami i nogami, a na śniegu zostają ślady ich „skrzydeł”.
autor: Agnieszka Steur
Czytaj:
część I – 07.08.2008
część II – 02.12.2008
Opublikowane w portalu Polonia.NL 09.03.2009