„Holendrom nie tyle chodzi o Europę, co o własne lęki. Lęki
zagubionego narodu, który chce być panem na holenderskim polderze,
otoczonym tamami przed naporem zmian ze świata” – pisze z Hagi
Małgorzata Bos-Karczewska.

Artykuł ukaże się w lipcowym numerze magazynu europejskiego „Unia&Polska”.

„Nie” dla Traktatu Konstytucyjnego to rewolta obywateli, którzy po raz drugi
i w masowy sposób okazują brak zaufania dla haskich elit. Tym razem
obiektem ich sprzeciwu jest projekt Europa. Sprzeciw wobec Unii
Europejskiej to symptom prawdziwej depresji, która gnębi Holendrów już
od 2002 roku.

Jeszcze w 2002 roku Holendrzy darzyli Europę dużym zaufaniem.
Stopniało ono w ciągu jednego roku; pod naporem drogiego euro i
rozszerzenia. Doszła do tego stagnacja gospodarki i podwojenie
bezrobocia, (w ciągu trzech lat do 6 procent) oraz obniżenie standardów
życia w wielu holenderskich rodzinach.

Metamorfoza
Metamorfoza Holandii, otwartej i tolerancyjnej, w prowincjonalny kraj o tendencjach ksenofobicznych przebiegała drogą ewolucji. Przez lata Holendrzy, jak napisał niedawno Geert Mak (autor bestsellera „W Europie. Kroniki Europy XX wieku”), nie dopuszczali do siebie myśli, że światowe zjawiska globalizacji, modernizacji, indywidualizacji i imigracji zmienią ich kraj. Erupcja niezadowolenia miała miejsce w 2002 roku. Wkrótce po mordzie na Pimie Fortuynie, jego świeżo upieczona partia LPF weszła z marszu najpierw do parlamentu, a potem do rządu.

Dżin frustracji, lęków, negacji własnych zdobyczy, dezaprobaty dla
elit uwolniony z butelki przez Fortuyna krąży do dziś nad polderem.
Niestety elity polityczne Holandii, pomimo szoku w 2002 roku i wtedy
złożonych obietnic, nic z hasłami naprawy nie zrobiły. Zmieniono sposób
mówienia i zdjęto krawaty. A to za mało, by pozyskać zaufanie…

Kolejny mord, na Theo van Goghu, w listopadzie 2004 roku, ponownie
pogrążył kraj w chaosie. Również wielkie poparcie dla masowej
demonstracji w Amsterdamie związków zawodowych, jesienią 2004 roku,
było widoczną oznaką niezadowolenia. Analiza Sociaal-Cultureel
Planbureau (SCP), wykazała, że Holendrzy są zadowoleni z siebie samych,
a niespełnione nadzieje pokładają w rządzie i instytucjach państwowych.
Udowodniła również, że są pesymistami; boją się zmian. W takiej właśnie
aurze odbyło się referendum!

„Te same sentymenty, co w 2002 roku, owładnęły obywatelami w debacie
nad Traktatem Konstytucyjnym”, przyznał już na kilka dni przed
referendum wybitny polityk Tjeenk Willink. Wówczas nikt nie podjął tego
wątku. To był temat tabu.

Monstrum
Europa, a raczej Bruksela, stała się dla Holendrów zagrożeniem, istnym monstrum. W debacie inicjatywę przejęła skrajna lewica – socjaliści z SP, fenomenalnie zbijając na „Nie dla Europy” kapitał polityczny. SP wyciągnęła lekcje z sukcesu Fortuyna i zagrała na sentymentach. Debacie nadały ton jej
populistyczne hasła i prosty język. To wszystko utwierdziło większość
Holendrów, że ich frustracja jest słuszna. Sprzeciw przeniósł się jednak na temat zastępczy – Europę.

Wszystko co Unia Europejska wniosła do Holandii (dobrobyt, pokój, bezpieczeństwo) powędrowało do lamusa. „Brak świadomości historycznej
jest źródłem sprzeciwu Holendrów wobec Europy i jej Traktatu”, pisała
Elsbeth Etty w „NRC Handelsblad”. Debata nad Traktatem Konstytucyjnym
ujawniła paradoks. W kraju będącym od prawie pięćdziesięciu lat
budowniczym Europy, większość Holendrów nie ma pojęcia, na czym polega
projekt europejski, jak działa UE i czemu ma służyć Traktat Konstytucyjny. Mówili „tak dla współpracy europejskiej, ale nie dla UE”.

Niestety, po raz pierwszy debata europejska w Holandii miała miejsce
dopiero w 2003 roku i dotyczyła kwestii rozszerzenia. Frustracje drzemały aż do momentu wywołania po raz pierwszy od 209 lat Holendrów do (referendalnej) tablicy!

Egoizm
W debacie nad Traktatem Konstytucyjnym jako sprawę priorytetową stawiano narodowy interes i zagrożoną tożsamość. To było pytanie o pozycję małej Holandii w poszerzonej Europie.

Pierwszoplanowy argument brzmiał: „Europa stanie się superpaństwem,
w którym Holandia będzie prowincją, a Francja i Niemcy będą dyktować
warunki.” Niezbitym dowodem, że dla dużych krajów są osobne reguły gry,
było to, co stało się z Paktem Stabilizacyjnym. Została złamana narodowa sentencja Holendrów: umowa to umowa („afspraak is afspraak”). Ustępstwa, jakich dokonano dla Niemiec i Francji, sprawiły, że większość Holendrów czuła się oszukana. Mówili, że ich wyrzeczenia, by utrzymać holenderski deficyt budżetowy w ryzach, idą na marne, a bezrobocie przez to rośnie.

Powtarzano, że „oddajemy nasz los w ręce biurokratów z Brukseli”.
Ważną rolę w debacie odegrała kwestia utraty przez Holandię możliwości
prowadzenia własnej polityki – jak to określano – ich narodowych
klejnotów; polityki narkotykowej, w kwestii małżeństw homoseksualnych
czy eutanazji. Słychać było glosy: „To są nasze zdobycze, nie chcemy
ich utracić! Chcemy zostać Holendrami, zachować naszą tożsamość!” Nikt
nie chciał słyszeć, że Bruksela nie ma w tych sprawach nic do
powiedzenia.

Nostalgia
Frustracje Holendrów i Francuzów są czasem zbieżne; nostalgia to dobrych czasów sprzed upadku muru berlińskiego, do spokojnego świata bez konkurencji, bez szalonego tempa zmian, bez masy imigrantów czy azylantów. Dla Francuza sztandarowym wrogiem stał się anglosaski kapitalizm i polski hydraulik. Francja straciła także poczucie, że rozdaje karty w UE. Holandia, to problem małego kraju, który nie cierpi politycznych rozgrywek; woli koncentrować się na handlu i zarabianiu pieniędzy. Polityczna unia nie pasuje do charakteru Holendrów.

Holendrzy wyrazili dezaprobatę dla szybkiego tempa, w jakim postępuje europejska integracja. „Za szybko i za dużo na raz”. Jednak w Holandii nie ma totalnej negacji (jak we Francji) poszerzenia UE o nowe kraje członkowskie. Jest dużo pretensji, że obywateli nie zapytano o zdanie. Nie było masowej nagonki na „polskiego hydraulika”. Było za to inne hasło: „Głosuj „Tak” to będziesz mieć polskie zarobki”.

W postfortuynowskim klimacie błędem było poddanie tak skomplikowanej
kwestii, jaką jest Traktat Konstytucyjny pod referendum. Ale taka była
wola haskiego parlamentu. Rząd Jana Petera Balkenende przyjął tę decyzję z grymasem na twarzy.

W rezultacie kampanię informacyjną rozpoczęto za późno i z małymi funduszami. Była niechcianym dzieckiem; brakowało jej ojca i matki. Hascy obserwatorzy w osłupieniu patrzyli, jak rząd przekomarza się z parlamentem, kto ma prowadzić kampanię. Inicjatywę skwapliwie przejęli socjaliści z SP. Z prawicy dostali wsparcie od utlenionego „Mozarta” – Geerta Wildersa z jednoosobowej frakcji.

Rząd Balkenende zapowiedział, że zgodnie w wolą ludu zaostrzy politykę Holandii w UE. Oznacza to jeszcze większą dawkę narodowego egoizmu.

Małgorzata Bos-Karczewska jest publicystą, przewodniczącą Stowarzyszenia Ekspertów Polskich w Holandii www.polonia.nl

Totalne NEE
Mocne NIE w referendum konstytucyjnym w Holandii to wyraz frustracji i lęków o własną, pełną „znaków zapytania” przyszłość. Głos Nee pochodził ze wszystkich warstw holenderskiego społeczeństwa: z lewicy, prawicy i
środka, od biednych, średnich czy zamożnych. To było masowe NIE.

Nee w Holandii padło przy niespodziewanie wysokiej frekwencji 63 procent (wyższej niż przy wyborach do parlamentu europejskiego – 39
procent). Aż 62 procent wyborców powiedziało NEE, to był drugi szok,
sprzeciw wobec eurokonstytucji był wyższy niż we Francji (57 procent).

Premier Holandii Jan Peter Balkenende podsumował: „Holendrzy
dali wyraz obawie przed utratą suwerenności, uznali tempo zmian w UE za
wysokie, no i że Holandię Unia Europejska za dużo kosztuje”. Jest to
standardowa ocena.

80 procent haskiego parlamentu była za przyjęciem Traktatu Konstytucyjnego, a 62 procent wyborców powiedziało NEE. Tak
diametralnie odmienne stanowisko świadczy o przepaści, jaka dzieli
elity i obywateli.

Zoetermeer, 14 czerwca 2005 r.