Opowiadanie „Za horyzontem myśli” naszej koleżanki, Agnieszki Sadlakowskiej z Amsterdamu zostało wyróżnione w V Konkursie Literackim im. Marka Hłaski.

„Za horyzontem myśli” 

autor: Agnieszka Sadlakowska

Odstawiłem na brzeg stołu atrament, którym rysowałem esy floresy na papierze i włączyłem magnetofon:
Zwariowałem już dawno, tak dawno, że nie pamiętam, kiedy to było…
Gdyby ktoś chciał się dowiedzieć, jak było, stwarzam kapsuły czasu, w których zamykam obrazy, myśli i uczucia.
Dużo czytam na ten temat i widzę, że zapisane są fakty, daty aresztowań, przesłuchań, rewizji, nazwiska zakazanych autorów, tytuły zakazanych książek…miejsca rewizji, adresy, nazwiska skazanych.
Pomijany jest często ten aspekt, że gdy za tobą chodzą, nie odwiedzasz przyjaciół i nie dzwonisz do nich, bo masz telefon na podsłuchu, nie chcesz nikomu zaszkodzić i skazujesz się na banicję we własnym kraju.
Tylko ukradkiem podchodzisz do kogoś spotkanego przypadkiem w tramwaju i mówisz: miałem w domu rewizję, wpadły notesy, więc jak masz coś w domu, to przenieś gdzie indziej, żeby nie było wpadki. Mówisz to, patrząc w okno, tak jakbyś gadał sam do siebie, żeby z daleka nie wyglądało to na żaden kontakt.
Obcinasz swoje długie włosy, żeby zmienić wygląd zewnętrzny, zaczynasz nosić inne ciuchy i widzisz, od rana, że nagle nie wlecze się za tobą żaden ogon, nie musisz nikogo gubić, gapiąc się w szybie sklepu, nie na wystawę, tylko na niego i wskakując w ostatniej chwili do autobusu. I tak nie wierzysz w to, że nikt za tobą nie idzie, myślisz, że pewnie krąży gdzieś w pobliżu, pojawi się zaraz.
Zawiązujesz raz po raz sznurowadło buta i patrzysz, czy nie ma nikogo za tobą. Albo wyjmujesz na ulicy z kieszeni małe lusterko i spoglądasz za siebie.
Jedynym wytchnieniem są adwokaci, z którymi masz prawo się spotykać.
Raz umówiliśmy się w kawiarni, a ten adwokat mówi do mnie: uśmiechnij się, robią nam zdjęcia! Zauważyłem tylko błysk flesza lampy błyskowej w otwartym oknie samochodu, który już odjeżdżał.
– Nadal nie jesteśmy sami, powiedział adwokat. Popatrz tam, w kącie sali siedzi facet i struga patyk, rzeźbi scyzorykiem, mało sobie palców nie potnie, bo nie patrzy na to co robi, tylko rozgląda się ukradkiem po sali, podsłuchuje rozmowy, donosi. W każdej kawiarni siedzi taki, zmieniają się co jakiś czas. Tego znam z widzenia, zapamiętaj go sobie. I nie mów nic ważnego teraz, porozmawiajmy o czymś nieistotnym, nawet o pogodzie. – A dlaczego ty jesteś nadal adwokatem? – byłem nieufny. – Bo na mnie szykują coś większego, przygotowują obszerny materiał, nie zamkną mnie tak od razu, odpowiedział. – Wychodzi, ten rzeźbiarz, zauważyłem. – Wie, że go rozpoznałem, że nic ciekawego nie powiemy, wszystko słyszał, więc wychodzi, zaraz przyjdzie tu inny; nie dopijaj tej kawy, chodź, teraz możemy się wymknąć, powiedział adwokat.
Wyszliśmy na ulicę i szliśmy przez chwilę w milczeniu. Tamtą rozmowę pamiętam dobrze, do dziś.
– Będę się odwoływał, wyrok nie jest prawomocny, powiedział adwokat.- Już wyleciałem z pracy, odpowiedziałem.
– Wiem, masz wilczy bilet, nigdzie nie dostaniesz pracy.
– To co mam robić? – zapytałem.
– Weź jakąś pracę na czarno, z czegoś będziesz musiał żyć, mycie okien, bo ja wiem..
.- Paszportu tez nie dostanę, mam zakaz przekraczania granic kraju, na piśmie.
– Tego, nawet jak wygrasz z odwołania ten proces, nic nie zmieni
– Nie zmieni?
– Nie, z tego, co wiem, dostaniesz odmowę z powodu karalności, a jak im przyślesz zaświadczenie z sądu o niekaralności, znów dostaniesz odmowę, tak wpisują w rubrykę: powód odmowy wydania paszportu – karalność obywatela. W końcu będziesz chciał wyjechać stąd…
– Nie będę chciał wyjechać! – przerwałem mu gwałtownie.
Nic nie odpowiedział.
Wyłączyłem magnetofon.

Oznaczyłem kasetę numerem 205.

Wziąłem stalówkę, zanurzyłem w atramencie i zacząłem rysować na papierze w kratkę kolejne esy floresy.

Włączyłem kasetę numer 199.
„Sybillo, Sybillo, powiedz, jak długo będę jeszcze żył”…śpiewał ktoś, a potem na estradzie zapowiedziano zespół „Zbombardowana laleczka”, dalej leciały jakieś traumy wojenne…”Dzieci Kapitana Klossa”, taki Jarocin z czołgami wycelowanymi w scenę i w widownię…to widać na filmach…a jak się później rozmawiało z Robertem, czy z Olafem , to oni uważali takie teksty wtedy za normalne i za dobrą zabawę nawet…

Wyłączyłem kasetę.

Jest też bardzo prawdopodobne, że to nie ja zwariowałem… – powiedziałem do siebie, patrząc w ścianę.

Dzwonek do drzwi przerwał ciszę.
Pomyślałem chwilę, czy otworzyć drzwi, czy okno, żeby zobaczyć, kto przyszedł. Zdecydowałem się jednak uchylić okno.
Pod oknem stał Latino.
– Cześć Artur, idziesz na imprezę? – zapytał. -Nie mam ochoty -odpowiedziałem.
– Znów coś nagrałeś?
– Tak, chcesz posłuchać?
– Chcę – odpowiedział Latino.

Wpuściłem go do domu.
– Napijesz się herbaty?
– Napiję się herbaty…westchnął Latino
.- No, to słuchaj.
Włączyłem kasetę numer 205.
„Zakaz przekraczania granicy kraju na piśmie”, wbili ci to do paszportu? – zainteresował się Latino.
Nie dostałem w ogóle paszportu, tylko takie pismo, przysłali mi pocztą. Nie dziwię się, Latino, że pytasz. W książce „Historia Cenzury na świecie w latach 1945 – 2000″ w 1986 roku są w Polsce tylko trzy wyroki ośmiu miesięcy więzienia w zawieszeniu na pieć lat, za posiadanie zakazanych książek i czasopism. Wiesz, co usłyszałem tego lata w Warszawie…”miałem podziemną drukarnię, zgłosiłem biznes po 89 i działa do dziś”, albo – „co mówisz, u mnie na Żoliborzu była imprezownia, właśnie wróciliśmy z rodzicami z placówki w Afryce, w 84…”
– No, dobrze, że nie z Moskwy.
– Nawet niektórzy rówieśnicy, którzy wtedy żyli w Polsce, mało o tym wiedzą, Latino.
– Jak wyglądały cele dla więźniów politycznych?
– Nie było osobnych cel dla więźniów politycznych, siedziało się z mordercami, z różnymi przestępcami, nie chcę o tym wspominać…Lepiej opowiem ci coś wesołego. Kiedyś dostałem paczkę na Święta, z Paryża. Nie wiedziałem od kogo, nie było adresu, nazwiska nadawcy, zupełnie nic. W środku znalazłem czekoladę, kakao, szampon do włosów i parówki w puszce. Otwieram parówki, a tam jakiś biały proszek. Myślę, przemyt narkotyków, czy co? To był cukier i w cukrze, w małym formacie książka Władimira Bukowskiego, Pacyfiści kontra pokój, wydana przez Spotkania. Zakazana. Znajomi otworzyli te kiełbaski przy ognisku… było jeszcze weselej! A potem czekaliśmy na powielacz w częściach, w puszkach zachodnich konserw.
– I przyszedł? – No, nie…ale dobrze było sobie pomarzyć.- To jak to się stało, że wyjechałeś?
Wyjąłem z szuflady stołu nagraną dawno kasetę numer 16.
– Możesz sobie posłuchać.
Latino włączył magnetofon i usłyszał mój głos:
Nielegalnie myłem okna, instalowałem okapy nad kuchniami, a w radio leciały jeszcze czasem piosenki z moimi tekstami…dziwne to było…
Dostawałem zaproszenia, z Danii, Francji, Kanady, Niemiec, Holandii, na zmianę i odmowy, aż raz dostałem zaproszenie na konferencję prasową i festiwal teatralny z Instytutu Teatralnego w Amsterdamie i przedstawiciel tego instytutu przyjechał porozmawiać o wymianie kulturalnej między Polską i Holandią. Poszliśmy razem do Pagartu, oni wysyłali artystów z Polski za granicę, przedstawiłem się po nazwisku, po czym na zakończenie rozmowy padło pytanie o paszport na tę konferencję, na dwa dni. Dwaj panowie z Pagartu przeszli nagle z języka angielskiego na język polski i jeden mówi do drugiego: znasz tego Artura X.? A drugi mu odpowiada: nie znam. – To wyślemy tego szefa teatru, mówi pierwszy, a drugi mu przytakuje. I wtedy nie wytrzymałem, zapytałem, czy dostanę paszport, czy nie? Na to oni zareagowali razem: a to pan jest?! I przeszli na angielski, mówiąc, że paszport jest gotowy, tylko biuro już jest zamknięte, ale od jutra, rano, mój paszport można odebrać.
Holender się zdziwił, pyta mnie, co oni mówili po polsku, a ja mówię, że gdyby to rozumiał, jeszcze bardziej by się zdziwił. Później wszystko mu opowiedziałem.
Następnego dnia poszliśmy tam razem i paszport już na mnie czekał; wszyscy w biurze wyjątkowo uprzejmi, nie było żadnych problemów. Wyjechałem na dwa dni, ryzykując bilet w jedna stronę, to znaczyło, że jak mnie wypuszczą, to znów nie będą chcieli wpuścić z powrotem.
Poleciałem do Amsterdamu, później pojechałem do Paryża, okazało się, że te paczki zrobili moi przyjaciele ze studiów, Michel zatrudnił się w fabryce, pewnego dnia został dłużej przy taśmie z konserwami i zapakował książki z cukrem w puszki kiełbasek, mistrzowsko!
Zostałem wtedy w Paryżu i w Amsterdamie dłużej niż te dwa dozwolone dni… za to miałem przez pięć lat nie dostać paszportu, za karę, jak wrócę za późno… A ja się właśnie wyrwałem, poczułem wolność i już nie miałem ochoty na to, by być od nowa więźniem swojego kraju.
Latino wyłączył kasetę.
– Rozumiesz to? Później nie chcieli mnie wpuścić do Polski, jak tylko mi się skończyła ważność paszportu… i tak samo wyszło… – dokończyłem.
– No tak, rozumiem – odpowiedział Latino. – Wiesz co, Artur, nie możesz tak siedzieć sam i myśleć o tym wszystkim, co było. Chodźmy na imprezę.
– Dziś jest Święto Zmarłych, znicze na cmentarzach – powiedziałem.
– No właśnie, Fiesta de Los Muertos, po meksykańsku! – ucieszył się Latino.
– Daj spokój Latino…
– Pojedziemy rowerami, do galerii sztuki w pobliżu. Cmentarze i zapalone znicze… Tak, tak, bardzo romantycznie, po polsku. A na fieście ludzie mają pomalowane twarze w czaszki, zęby na ustach, czarne plamy wokół oczu, są driny, zakąski, muzyka, chodź, musimy tam być! To nie Polska! No, chodź…
– Dobrze, zawsze mogę wyjść – zdecydowałem się. – Możesz – Latino zgodził się ze mną.
Przed galerią stały i leżały rzucone jak popadnie rowery. W środku kłębił się tłum gości, ubranych i pomalowanych jeszcze bardziej fantazyjnie, niż wspomniał Latino. Grała orkiestra, tańczono i pito jakieś drinki. Szklankę o zapachu spirytusu, że słomką ozdobioną maliną, dostaliśmy już w progu.
Na stole w głębi pokoju stały parujące, gorące potrawy. Nie byłem głodny. Odstawiłem pustą szklankę. Na tacy wniesiono kolorowe drinki, co wszyscy goście przyjęli z głośnym entuzjazmem.
Latino wzniósł po polsku toast – na zdrowie; szybko uczył się zwrotów w obcych językach. Odpowiedziałem – na zdrowie! Nie dało się tego wypić za dużo, choć trzeba przyznać, że od razu dawało mocnego kopa.
– Jesteś Polakiem? – zapytała mnie niespodziewanie jakaś kobieta. – Tak, jestem Polakiem. Czemu pytasz? – Wy, Polacy, wyrzuciliście mnie z Polski. Jestem polską Żydówką – odpowiedziała.- Tak? Pewnie wywalili cię w 68, z rodzicami, a mnie w 88. I nie Polacy, tylko komuniści, którzy w Polsce, po Drugiej Wojnie Światowej, konstytucyjnie ustanowili rząd robotniczo-chłopski, a intelektualistów, arystokratów, Żydów i wszystkich, którzy nie pasowali do tego modelu, starali się usunąć. Ciesz się, że cię wyrzucili, a nie zabili.
Popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.
– Koniec wykładu. Resztę możesz sobie przeczytać, jeśli nie zrobiłaś tego do tej pory – dodałem cynicznie, myśląc, że się obrazi i odejdzie zaczepiać kogoś innego.
Nagle odstawiła swoją szklankę, tak mocno, że przełknąłem malinę z drinka razem z kostką lodu.
Objęła mnie niespodziewanie, szepcząc: bracie.
Przytuliłem ją, mocno, na chwilę.
Nie chciałem więcej pić, ani tym bardziej tańczyć, impreza rozkręcała się szaleńczo.
Wyszedłem przed galerię. Wieczór był chłodny, jesienny, nie chciało mi się szukać mojego roweru, który nie stał tam, gdzie go zostawiłem. Poszedłem przed siebie.
Bramy cmentarne, jak zawsze nocą, były zamknięte. Szeleściły liście w alejce, na którą trafiłem, gdy przeszedłem przez płot. Nie miałem ze sobą znicza, nie miałem też żadnych zmarłych krewnych, ani przyjaciół na tym cmentarzu, zapaliłem na chwilę zapałkę i płomyk oświetlił jakiś pomnik nad omszałą płytą grobowca. Poczułem się nieswojo. W alejce obok ktoś przy płomyku zapalniczki czytał półgłosem, albo się modlił, stojąc samotnie z kartką w dłoni; widziałem go kątem oka, niewyraźnie. Odszedłem cicho, wydostałem się, znów przez płot, na ulicę.
Tak się to wszystko skończy, zakopią mnie po śmierci na jakimś cmentarzu i nikt nawet nie przyjdzie zapalić znicza na moim grobie, pomyślałem. A może przyjedzie ktoś z daleka i przeczyta nad moim grobem, w niezrozumiałym dla innych języku coś, czego już nie usłyszę… – Artur! – zawołał do mnie z daleka Latino – tak myślałem, że pójdziesz na cmentarz… – Znasz mnie już trochę – uśmiechnąłem się.
– Wracamy na imprezę, masz pojęcie jak tam jest?!
– Chyba mam. Chcę być sam, idę do domu. Dobranoc.
W domu włączyłem magnetofon i zacząłem nagrywać kolejna kasetę:

Chcę się uwolnić od wspomnień, od tych koszmarów, które mnie męczą.
Sny, sny mam piękne. O lataniu. Widzę takie miejsca, w których nigdy nie byłem, zielone łąki i przepiękne miasta, budynki z balkonami, wieżyczkami, zachwyca mnie ta architektura i ulice, skwery, place, mosty! Przelatuję nad miastami, których nie ma, które są tylko w moich snach. Siadam w jakimś parku, albo na przystanku tramwajowym i nikt mnie nie widzi, choć czasem spotykam kogoś, kto mnie widzi, taka mała dziewczynka niedawno…no i niedobrze, bo powiedziała o tym mamie, a mama ją zganiła za wybujałą wyobraźnię. Tak…i może jeszcze zaprowadzi ją do lekarza, do psychiatry, biedne dziecko…

Psychiatrzy, którzy opiekowali się więźniami politycznymi w szpitalach, na oddziałach zamkniętych, milczą. Nie znalazłem żadnych opisów… Czy leczą ich elektrowstrząsami z depresji, czy podają im leki, na poprawę nastroju?
Cóż, obowiązuje ich tajemnica lekarska…
Marianna, leczona z depresji elektrowstrząsami, przestała malować obrazy, do końca życia nie namalowała już nic, zupełnie nic…

Wyłączyłem magnetofon. Wyciągnąłem taśmę z kasety i pociąłem na kawałki, zniszczyłem ją. O moich snach wspominał nie będę. Zapiszę tylko fakty. Postanowiłem nie zapisywać więcej myśli, uczuć i obrazów.
Wtedy mężczyzna z cmentarza, z fioletowym płomykiem zapalniczki, pochylił się nade mną, trzymając cylinder w drugiej dłoni, zamiast kartki i rozpostarł swoje ogromne, czarne skrzydła. Skąd się tu wziąłeś, pomyślałem, a on tylko uśmiechnął się łagodnie, nie mówiąc nic. Czułem, że wszystko rozumie i wszystko wie. Mała dziewczynka z mojego snu wyszła zza skrzydła mężczyzny i podała mi rękę. Poczułem się uwolniony od niepokoju, który towarzyszył mi stale, od lat.
Autor: Agnieszka Sadlakowska

Konkurs zorganizował magazyn kulturalno-informacyjny “Jupiter” z Austrii.

Opublikowane w portalu Polonia.NL 11.01.2010