Rozmowa z 29-letnim Damianem Sobkiem – finalistą 6. edycji programu „MasterChef” w TVN, Ślązaku mieszkającym w Holandii.

 

Mobilizowaliśmy rodaków pisząc tuż przed wielkim finałem konkursu „MasterChef” o Tobie jako naszym mistrzu kuchni w Niderlandach. W jaki sposób w ogóle znalazłeś się w tym programie TVN? Skąd się wziął ten pomysł?

– Zmagania kucharzy w tym programie oglądałem od pierwszej edycji, od początku to mnie fascynowało. Myślałem sobie: kurcze, może samemu bym się zgłosił? Zawsze jednak brakowało mi odwagi.

Pewnego dnia siedziałem na kolacji ze znajomymi. Wówczas już mieszkałem w Holandii. Akurat ogłoszono nabór chętnych do 6. edycji „MasterChefa”. Na ekranie pojawił się internetowy adres ankiety, którą kandydat musiał wypełnić, ażeby wziąć udział w castingu. Ja dalej nie miałem odwagi, dlatego moi znajomi wypełnili tę ankietę za mnie i wysłali do TVN.

Po jakimś czasie przyszło zawiadomienie, że się zakwalifikowałem do castingu. Z numerem 2.256. Myślałem, że zemdleję. Okazało się, że cała grupa takich jak ja – chętnych do wzięcia udziału w programie – liczyła 4.000 osób. Chciałem zrezygnować od razu. – W życiu nie przebrnę tego pierwszego etapu! Tak wtedy myślałem.

Okazało się jednak inaczej, wskoczyłeś do grona 14 osób, które zobaczyliśmy na antenie TVN? Pierwsza wtedy myśl?

– Że włożę fartuch kucharza, na którym będzie moje imię. No i nadal niedowierzanie, że mi się udało. (śmiech)

Co Cię zaskoczyło podczas realizacji „MasterChefa”? Bo przecież miałeś okazję porównać swoje wyobrażenia o tym programie z rzeczywistością, z tym, jak on wygląda „od kuchni”? I jak to wypadło?

– Nie przypuszczałem, że kręcenie jednego odcinka trwa aż dwa dni. Myślałem, że to się robi w ciągu kilku godzin. A tu harówka od 8.00 do 20.00, cały czas na planie zdjęciowym.

Byłem też przekonany, że uczestnicy programu wiedzą wcześniej, co będą musieli gotować. Wyobrażałem sobie, iż to się z nimi po prostu ustala. Tymczasem okazało się, że nikt nic nie wie, nie ma pojęcia o daniach, które nam kazali przygotować.

Już w półfinale (odbywającym się w Sydney w Australii – przyp. E.G.) miałem dosyć, gdy się dowiedziałem, co mam ugotować i że to ma być menu dla 50 osób plus 5 członków jury. Pomyślałem sobie – to niemożliwe, żebym dał radę.

„Chciałem zdjąć ten fartuch, czapkę i pójść do diabła. Odezwała się jednak ta moja druga natura, która jest uparta, także w realizacji marzeń”

A przecież udział w „MasterChefie” to było moje marzenie. No i zostałem.

Czego Cię nauczył ten program?

– Przede wszystkim wiary w siebie. We własne siły i własną kreatywność. Żeby się nie zrażać, nie zakładać, że czegoś nie dam rady zrobić, nawet jeśli to tak na pierwszy rzut oka wygląda.

Dowiedziałem się też, że naprawdę potrafię ugotować coś z niczego. I ze wszystkiego. I że to wszystko ludziom smakuje. Ta świadomość mnie teraz mocno nakręca. Bardzo często wymyślam nowe potrawy. Tak, jestem zdecydowanie bardziej kreatywny, niż byłem przed „MasterChefem”.

Nie zdobyłeś głównej nagrody, ale zaszedłeś tak daleko, że pewnie ma to wpływ na plany życiowe. Co się u Ciebie pod tym względem zmieniło?

– Tak, jak chciałem – piszę autorską książkę kucharską. Muszę jeszcze dorobić do niej ze 20 przepisów, a potem strona graficzna – zdjęcia, ilustracje itd. Na końcu jest wydawnictwo, które tę książkę wypuści na rynek. Najpierw pojawi się ona w Polsce, a potem – bardzo tego chciałbym – w Holandii. Rozmyślam teraz, jak do tego doprowadzić.

Mieszkam w Niderlandach, dlatego chcę tutaj organizować warsztaty kulinarne dla Polaków, na terenie całego kraju. Już jest wielu zainteresowanych tym pomysłem. 14 stycznia wezmę udział w finale Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy Jurka Owsiaka w Hadze.

Rozwinę też swoją firmę cateringową Poolse Pan. Będę proponował autorskie spotkania, podczas których ugotuję dania-niespodzianki dla grupy 8-10 osób. To mogą być urodziny, jakieś inne spotkanie rodzinne, w gronie przyjaciół, biznesowe itp. W Holandii nie spotkałem się z taką usługą, będę więc pierwszy.

A co z Twoją pracą zawodową w jednej z fabryk w Velsen-Noord koło Haarlemu? Da się to pogodzić?

– Nie da się i nie będę musiał tego godzić, bo się z tamtej pracy zwolniłem. Szefostwo dało mi do wyboru – albo pracujesz u nas, albo się bawisz w to całe gotowanie. Wybrałem gotowanie, bo to moja pasja i spełnianie marzenia z dzieciństwa.

Z dzieciństwa? Tak wcześnie chciałeś stanąć przy kuchni?

– Podpatrywałem tatę, który sam mnie wychowywał, więc sam także musiał gotować. Lubiłem siedzieć z nim kuchni i patrzyć, jak tam dla nas dwóch coś pichci. To się rozwinęło w poważne zainteresowanie i hobby.

Od początku chciałem zostać kucharzem. Tata jednak powiedział, że w kuchni nie nauczę się naprawiać samochodu, natomiast gotować mogę nauczyć się wszędzie. Dlatego popchnął mnie do szkoły kształcącej mechaników samochodowych. I taki jest mój wyuczony zawód. Tyle tylko, że dla mnie życiową pasją jest gotowanie, a nie naprawianie aut. I teraz nareszcie mogę robić to, co naprawdę sprawia mi frajdę.

Dziękuję za rozmowę i niech się spełnią Twoje marzenia.

Fot. Damian Sobek, prywatne archiwum K. Nowak